Gdy w latach pięćdziesiątych zamieszkałem z rodzicami przy alei Polskiej, zwanej szosą okrężną, bo łączyła pruskie forty zlokalizowane wokół Poznania przed oczyma miałem ciągnące się do lotniska pola poprzecinane bardzo głębokimi rowami przeciwczołgowymi. Do kopania rowów Niemcy zaangażowali Poznaniaków zamieniając Poznań na twierdzę, mającą powstrzymać prącą na Berlin armię radziecką. Na nic zdały się rowy przeciwczołgowe kopane pod przymusem przez moją mamę. Pancerne wojska armii radzieckiej okrążyły miasto-twierdzę Poznań i parły dalej w kierunku Odry, zostawiając okrążone piechotą i oddziałami tyłowymi miasto do późniejszego zdobycia. Najpierw, jeszcze w styczniu 1945 roku zdobyto dzielnice południowe, potem zachodnie, w początkach lutego śródmieście, na koniec zostawiono wschodnią część miasta, by po zdobyciu całego miasta skupić siły na cytadeli
W okresie zimnej wojny w latach pięćdziesiątych pola z rowami zamieniono na poligon czołgowy, który w 1956 roku wypełnił się około 300 czołgami z lufami skierowanymi w stronę śródmieścia Poznania. Ten co stał w pierwszym rzędzie po przeciwległej stronie ulicy miał lufę skierowaną prosto w okno mojego pokoju.
Na tym poligonie 100 metrów od mojego domu znajdowało się wzniesienie kryjące niewielki pokryty ziemią betonowy bunkier, o sześciu komnatach. Latem miejsce zabaw, zimą zamieniał się w górkę, na której jeździliśmy na sankach. W latach sześćdziesiątych przez kilka lat bunkier zasiedliła rodzina, oczekująca na mieszkanie socjalne (chyba dziesięcioosobowa).
Nieco dalej w zadrzewionym terenie kryły się fortyfikacje Fortu VII – Zanim wojsko wzięło go pod swoją administrację lokalizując w nim magazyny, ciekawi wrażeń zwiedzaliśmy jego kazamaty. Miejsce to było, dla nas nastolatków, miejscem męczeństwa, można powiedzieć że jeszcze pachniało krwią. Tu Niemcy zlokalizowali już w październiku 1939 roku pierwszy na ziemiach polskich obóz koncentracyjny, przekształcony z czasem na obóz przejściowy i miejsce przesłuchań mieszkańców wielkopolski. Nie było to miejsce bezpieczne, można tu było jeszcze znaleźć niewypały i amunicję. Niewypał wrzucany do ogniska z hukiem wybuchał, dlatego też letnie wyprawy na fort były zakazane przez rodziców. Co innego było zimą. Tu stawiałem swoje pierwsze kroki narciarskie, na nartach wykonanych przez ojca stolarza. Na forcie tym wyszła po całodziennej wędrówce moja małżonka, gdy jako dziecko szukała „złotych piór” i przy okazji zwiedzała bunkier zlokalizowany na poznańskim Os. Kopernika, w odległości 3 km od fortu VII. Jest żywym przykładem na to, że forty te były (są) ze sobą pod ziemią połączone, Gdy skończył się sznurek i pogasły latarki razem z kilkoma chłopakami w całkowitych ciemnościach, macając miejscami obślizgłe ściany wędrowali od przedpołudnia do wieczora, po podziemnym labiryncie, by w końcu stanąć przed metalowymi zamkniętymi wrotami, zza których dochodziły głosy ludzkie. Zostały uwolnione przez żołnierzy na forcie VII, którzy oczywiście „złoili” im skórę wojskowymi pasami.
W czasach gimnazjalnych robiliśmy z kolegami wyprawy na górę Przemysława w samym centrum Poznania. I w niej były podziemne piwnice, lochy i sieć wąskich korytarzy. Szliśmy zawsze w kilku, z linami i latarkami. Przemo W. był naszym przewodnikiem. Na taką wyprawę 3 – 4 godzinną szliśmy zwykle pod przykrywką zbiórki harcerskiej. Tak było do czasu wypadku. Pęchcąc po fortach znajdowaliśmy nie raz niewypały i stare zapalniki. Wystarczyło w aluminiowej osłonce zapalnika zrobić agrafką dziurkę, przez którą można było wysypać na kamień, czy szynę tramwajową niewielką ilość prochu ze środka i uderzyć drugim kamieniem albo poczekać na przejazd tramwaju, a zabawa w wojnę była doskonała. Tak też było tego feralnego dnia. Zbychu N. na lekcji historii, siedział ze Stachem K. przy jednym stole w pierwszym w rzędzie pod oknem i bawił się zapalnikiem próbując dostać się do jego środka. Słuchając wykładu nie mógł ciągle spoglądać pod ławkę, by kontrolować postęp wiercenia otworu. Rozgrzany rękoma zapalnik i szczypta prochu, która musiała się dostać między przewierconą ściankę osłonki a agrafkę została roztarta i nastąpił wybuch. Urwało mu palce. poraniło oczy i pokaleczyło Stacha. Ciało Zbycha ochroniło siedzącego ze mną Piotra, zaś Stachu mnie zasłonił. Huk był słyszalny w całej szkole. Ściana przed pierwszą ławką zbryzgana krwią. Profesor prawie zemdlał. Karetka pogotowia zabrała obu poszkodowanych do szpitala. Cała młodzież Poznania składała się na jego operację oczu w Holandii. Nie udało się przykleić siatkówki. Zbychu został niewidomy do końca życia. Na kilka lat wystarczyło nam emocji z niewypałami.
1 komentarz:
Bardzo ciekawy opis!Czekamy na zdjęcia z Fortów :
Zaznaczone są ona na mapie Poznania, podaje link:
http://maps.google.com/maps/ms?ie=UTF&msa=0&msid=
111481163607027629240.0004926a53d172a06369d
pozdrawiam serdzecznie!
Prześlij komentarz