piątek, 30 lipca 2010

Ekolog

Od ponad miesiąca firma Tor-bruk, ta sama co układała przed 5 laty nawierzchnię przed pomnikiem realizuje gminną inwestycję: budowę ulicy Lipowej w Baranowie. Ulica ta, to trzecia ulica dochodząca do placu przed pomnikiem, która otrzymała gładką nawierzchnię. Z tegorocznego planu spadła, pozostała do wykonania, czwarta, ul. Letniskowa, która ma się podobno znaleźć w planie na przyszły rok.

Dwa dni temu ukończono układanie nawierzchni. Pozostały do wykonania tylko roboty porządkowe. Wszystkie elementy betonowe: krawężniki, obrzeża, kostka dostarczane są na plac budowy na paletach. Elementy betonowe mocowane są na czas transportu plastykowymi taśmami , a nierzadko owinięte zostają przez producenta folią reklamową. Przez jeden dzień kilku pracowników, ubranych w kamizelki ochronne, zbierało z placu budowy plastikowe śmieci, do dużych czarnych worków. Złożono je w pobliżu kontenera, wykorzystywanego przez wykonawcę jako pomieszczenie socjalne dla pracowników. Odpady zgromadzone w około dwudziestu workach czekały na wywiezienie na wysypisko.

Tym "skarbem" zainteresował się pan Zygmunt - 46 letni kawaler (tak twierdził), mieszkający gdzieś kątem w Poznaniu - Smochowicach. Przez dwa kolejne dni pan Zygmunt przyjeżdżał pod hałdę worków z odpadami i je dokładnie przeglądał. Płaskie folie składał po kilka i starannie zwijał w małą paczuszkę, którą przewiązywał plastikową taśmą. Długie, kilkumetrowe taśmy składał po kilka w wiązki długości max 30-40 cm i też je przewiązywał w środku. Kilka takich wiązek (5-6) owijał w folię robiąc większą paczkę, którą przewiązywał plastikową taśmą.

Pan Zygmunt miał jeden cel. Ze stosunkowo luźno zebranych plastików zrobić jak najmniejszych wymiarów pakunek. Gdyby miał prasę, sprasowałby odpady w jedną belę. Ruchy jego rąk były wprawne i szybkie. Z jednego worka o pojemności około pół metra sześciennego spod jego rąk wychodził pakunek tyle samo ważący, ale 5-6 krotnie mniejszy. Ile ważył? - tego nie dopytałem, a sam nie chciałem ruszać jego tobołków.

Pan Zygmunt zbierał plastik na sprzedaż. Za każdy dostarczony do punktu skupu kilogram plastikowych odpadów, mógł dostać 20 groszy. Nie zdążyłem go wczoraj zapytać: ile może ważyć ładunek, który na koniec dnia załadował na swój zdezelowany wózek? Gdyby tego było nawet 20 kg, to dostanie za ten surowiec 4 zł. Przed południem już raz obrócił, a teraz szykuje drugi transport.

Pan Zygmunt nie jest menelem spod budki z piwem. Ja jestem prawdziwym ekologiem mówi, bolejąc nad niesegregowanymi śmieciami wywożonymi każdego dnia na polskie wysypiska. Mówi, że słyszał w TV, że w Polsce na wysypiskach leży 1 km sześcienny śmieci. Podejrzewam, że to wielkość zaniżona, wtrącam. Mimo, że jak mówi skończył tylko szkołę zawodową posiada encyklopedyczną wiedzę na każdy temat. Jest oczytany, a jednocześnie ma zdrowy osąd otaczającej go rzeczywistości. Gdy rozmowa (a rozmawiałem z nim około 2 godzin) dotyka aktualności, nie omieszka wydać sądu: "Dla mnie tragedia pod Smoleńskiem, to zamach", "podwyżka podatku VAT schłodzi gospodarkę", a "za 10 lat należy się spodziewać w Polsce kompletnego krachu energetycznego". A to wszystko dlatego, że nie szanuje się u nas surowców, podsumował.

Dostaję 5 gr. za 1 kg makulatury, a za niewielką paczkę serwetek z tej makulatury trzeba zapłacić 60 gr. Ile takich paczuszek można wyprodukować z 1 kg? Albo inaczej, na dziesięć serwetek do nosa muszę zebrać 12 kg makulatury.
W cenie towaru jest podobno zawarta opłata produktowa, mówię do niego.
Tak, wiem o tym, ale taki zbieracz ekolog jak ja nie dostaje z niej ani grosza. Te pieniądze przejada wielki biznes przerabiający surowce.
A co się Panu opłaca, pytam ciekawy?
Najlepiej to zbierać puszki aluminiowe po piwie. Za 1 kg puszek płacą mi 3 zł.
I wyjmuje z kieszeni sprzed trzech dni dowód zdania 7,5 kg puszek do składnicy po 3 zł/kg. To efekt Jego trzy dniowej pracy.

Nie czuć od niego alkoholu, mówi , że nie pije nawet piwa i nie pali, bo drogo.
Z czego wobec tego Pan żyje? podpytuję.
Z pomocy społecznej dostaję 400 zł.
Czy to wystarcza pytam?
Jak się dobrze gospodarzę to tak. Do tego jeszcze trochę dorobię na zbieractwie. Czasami wpadnie jakaś dorywcza praca. Dają 5 zł na godz., co dziennie spisują jakąś umowę, ale nie ubezpieczają mnie w ZUS- ie.

Zdziwiony jest, że nie mam dla niego żadnej pracy. Podkreślił, że to ja zagadnąłem go pierwszy. Czułem, że się cieszy z tego, że ktoś z nim chciał bezinteresownie pogadać. W pierwszej chwili nie chciał mówić na tematy "zawodowe", myśląc, że ma przed sobą ewentualnego konkurenta. Gdy się przekonał, że jedyna rzecz, na której mi zależy, to zrobić mu zdjęcia, nie protestował. Wręcz przeciwnie. Gdy powiedziałem Mu, że chcę Go umieścić w internecie, na blogu POJEDNANIE nie miał nic przeciwko temu. Spytał tyko, czy ja jestem z prasy. Gdy mu powiedziałem, że z prasą to mi nie po drodze, bo co powiem mediom, to ukazuje się przeinaczone, dalsza rozmowa stała się bardziej szczera i osobista.

Wyobraźcie sobie, że przez pół godziny rozmawialiśmy na temat "pojednania". Zaczęliśmy od pojednania między ludźmi, a skończyliśmy na pojednaniu z Bogiem. Bardzo mu się spodobała nazwa placu na którym pracuje: Plac Pojednań przed Bożym Miłosierdziem.
Rozmawiając zwijał kolejne taśmy, a ja co jakiś czas robiłem zdjęcia.W pewnej chwili wyjął ze stojącego obok wózka niewielkiego plecaczka aparat fotograficzny. Był to zwykły aparat, w futerale, na film szpulowy. Robię nim tylko wyjątkowo zdjęcia, bo wywołanie i odbitki są bardzo kosztowne, stwierdził . Druga rzecz, którą mnie całkowicie zaskoczył było to, jak mi powiedział, że słucha Radia Maryja. Gdy pracuje wkłada sobie słuchawki w uszy i słucha. Dzisiaj ich nie miał, bo coś się popsuło.

Pan się z żoną modlił przed pomnikiem, zagadnął.
Tak, modlę się tu każdego dnia, odpowiedziałem.
Ja też się modlę powiedział.
Dochodziła dziewiąta na jego zegarku. To godzina Apelu Jasnogórskiego, stwierdził. A w Częstochowie to ja byłem ponad 10 razy.
Ja też, skwitowałem jego słowa i zaproponowałem, że coś mu pokażę. Zgodził się na chwilę oderwać od pracy. Podeszliśmy obaj pod pomnik. Obciągnął kurtkę, którą chciał zapiąć, by schować pod nią cerowaną nieudolnie koszulę. Nie trzeba, powiedziałem i pstryknąłem zdjęcie.

Podeszliśmy pod furtkę. Wszedłem pierwszy do środka. On zatrzymał się i zapytał czy może wejść za mną? Oczywiście zapraszam, przepraszam, że idę pierwszy ale chciałem Panu wskazać drogę. Podprowadziłem go pod dzwon. Odczytał głośno POJEDNANIE i gdy pociągnąłem delikatnie za serce, by wydał dźwięk, zdjął czapkę, którą mimo, że było ciepło miał cały czas na głowie. Stał obok mnie i słuchał kolejnych gongów.... siedem, osiem, dziewięć. O czym myślał w tym czasie, nie zdradził się.

Nie przerywając ciszy wróciliśmy obaj na miejsce jego pracy. Przez chwilę wiązał kolejne taśmy. Gdy ochłonął z wrażenia, przypomniał sobie o czapce, którą wcisnął do kieszeni kurtki. Gdy ją włożył na głowę, był z powrotem tym samym człowiekiem, co przez pierwsze półtorej godziny.
Bardzo spieszył się z robotą, chcąc jak najwięcej nazwijać taśm. Robiło się coraz ciemniej. Zapytałem: czy gdyby przyjechali jutro po resztę worków ze śmieciami mam je dla niego zatrzymać? To zbyt duże ryzyko stwierdził. Postaram się być z rana po resztę powiedział.

Przy kolejnym zdjęciu wysiadła mi bateria, koniecznie chciałem zrobić zdjęcie jak ciągnie załadowany wózek. Pobiegłem do domu po nowe baterie. Gdy wróciłem był jeszcze, kończył pakowanie. Małe zawiniątka wrzucał na dużą folię. Robił z tego dużą paczkę i mocował na wózku.

Dziękuję za rozmowę. Miło się z Panem rozmawiało. Chciałbym mieć zdjęcie na pamiątkę powiedział. Będzie jutro w internecie na moim blogu. Ale ja nie mam dostępu do internetu stwierdził. Wobec tego postaram się Panu wydrukować kilka zdjęć na jutro na drukarce powiedziałem. A jak przyjedzie jutro z wózkiem, to pokażę mu zdjęcia na ekranie.

Było już ciemno. Chwycił załadowany do granic możliwości wózek, powiedział do widzenia i szybkim krokiem podążył drogą w kierunku Poznania.

Niestety dzisiaj już o siódmej rano przyjechali pracownicy Tor-bruku z ładowarką i 12 tonową wywrotką, na którą załadowali resztę nie zabranych przez pana Zygmunta skarbów - śmieci po budowie, będących a dla Pana Zygmunta dodatkowym źródłem dochodów.


Przygotowałem dla Niego zdjęcia, ale go dzisiaj nie widziałem. Pewno, gdy z daleka spostrzegł, że uprzątnięto kupę śmieci nie podszedł do miejsca, na którym leżały, w ewentualny zasięg mego wzroku, gdy czekałem na niego spoglądając przez godzinę na pusty plac przed pomnikiem.
A może się bał, że mu powiem bardzo smutną dla niego wiadomość: ze w świetle prawa skarbowego powinien od tego ekologicznego zbieractwa plastików zapłacić podatek dochodowy w wys. 75% od uzyskanego dochodu, jako od nieujawnionego źródła dochodów.

środa, 28 lipca 2010

Wesele w Kanie komunikat

Powiedzcie jak się tutaj na weselu znaleźliście? Kto was zaprosił? Kto zaprotegował? Kogo znacie z obecnych? Dlaczego przyjechaliście z dzwonem? Co ten dzwon ma symbolizować? Czy chcecie go podarować?
Takie pytania stawiano nam po przyjeździe na Wesele.

A zaczęło się tak:

1 czerwca 2010 słucham w Radio Maryja katechezy. Jest na temat pojednania, głównie w
małżeństwie. Pojednanie to mój "konik. Słuchając katechezy robię notatki. Na koniec informacja: katechezę prowadził ks. Wojciech Skibicki

tak zaczyna się opublikowany dzisiaj post : "Wesele w Kanie Prolog - albo Ja, albo dzwon" pod datą 05 lipca 2010

W czwartek 29 lipca opublikowałem zaległy post: Wesele w Kanie cz.4 -wyjazd z domu i powitanie.

Przepraszam czytelników za te wpisy do tyłu, ale nie mogę nadążyć z obróbką zdjęć i pisaniem na bieżąco.

wtorek, 27 lipca 2010

Peruka

Byłem wczoraj z Ewą u 0nkologa w Wielkopolskim Centrum Onkologi.
Jak zwykle kolejka . Przed 13:00 odbieramy z automatu numerek 490, to nie jest źle. Po 15 minutach Ewa zostaje zarejestrowana z numerem 67 do dr. Melerowicza. To ten sam specjalista, który prowadził chemioterapię Ewy od grudnia 2008 do lutego 2009. To nasza pierwsza wizyta u niego od niedokończonej chemii, z powodu beznadziejnych wyników płytek krwi. Teraz gdy wyniki po półtora roku poprawiły się (mieszczą się w normie), wpadliśmy na pomysł by zająć się przeciwległym końcem ciała, a mianowicie nogami. Co za przeskok od głowy do nóg? Ale właśnie niedomagające nogi były przyczyną upadku, a w konsekwencji złamania palca przy ręce i rehabilitacji ręki.
Specjaliści od rehabilitacji nie chcieli się tykać nóg, jak się dowiedzieli, że Ewa jest po kolejnym złośliwcu guza mózgu. Stwierdzili, że bez papierka od neurologa lub onkologa nie będą usprawniać nóg. Pani dr. neurolog, na stałe opiekująca się Ewą, nie za bardzo chciała przychylić się do naszego pomysłu masażu usprawniającego nogi i skierowała nas do onkologa. Ten miał rozważyć taką ewentualność.
Pod gabinetem tłum.Na karcie widnieje orientacyjna godzina przyjęcia 14:00 -1 4:30. Ewa wchodzi bez kolejki tylko z zapytaniem. Dr. Melerowicz usłyszawszy o co chodzi informuje, że za moment nas przyjmie.
Po 15 minutach jesteśmy w gabinecie.W kilku zdaniach przypominam historie choroby Ewy. Wysłuchawszy pyta Ewę: "To co ja mam pani przypisać?". To dokładnie takie samo pytanie, jakie nam zadał, gdy zjawiliśmy się u niego, na pierwszej wizycie przed chemią. Wtedy w grudniu 2008 podaliśmy mu meila od dr Harata z sugerowaną chemioterapią, którą Ewie przepisał. Wczoraj gdy usłyszał, że Ewa prosi o skierowanie na masaż nóg, wpisał go w komputer i po chwili drukarka "wypluła" gotowe zlecenie. Na pytanie pielęgniarki, kiedy Ewa ma się zgłosić na kontrolę powiedział to: na co szczególnie czekaliśmy: "Wcale niech nie przychodzi". TO BYŁO TO. Prof. Nowakowi, który jako pierwszy operował glejaka Ewie na jego "Do zobaczenia" przy wyjściu ze szpitala po pierwszej operacji przed pięciu laty odpowiedzieliśmy zgodnie: "Ale my się z Panem już nie chcemy zobaczyć" . Wczoraj usłyszeliśmy od lekarza, że nie chce się z nami już widzieć.
Radośni wyszliśmy ze szpitala.
Ewa zaproponowała by podejść do pobliskiego punktu zaopatrzenia ortopedycznego Akson by nabyć tam "jeżyka" do rehabilitacji dłoni po złamaniu. Widząc, że sprzedawczyni handluje perukami poprosiłem o podanie jednej dla Ewy. Przymierzyła ją, potem następne . I tu zaczął się problem.
Którą wybrać? Jedne więcej, drugie mniej przypominały fryzurki małżonki sprzed laty. Nie kupiliśmy żadnej. Ewa potrzebuje porady. Ponumerowałem je kolejno.Dołączyłem
zdjęcie aktualne z nędznymi resztkami włosów. Proszę pomóżcie.


................aktualne....................................1

.............2.................... 3....................... 4

.............5 ...................6.....................7

poniedziałek, 26 lipca 2010

o Dziadkach

26 lipiec imieniny obchodzą Joachim i Anna. To dziadkowie Pana Jezusa. Ten dzień winien być poświęcony dziadkom, pomyślałem jako dziadek. A więc mimo poniedziałku w kalendarzu mamy święto. A dzień zaczął się przed świtem, gdy jeszcze było ciemno. Pierwsze co zrobiłem, to napisałem w brudnopisie życzenia dla Ani. I całe szczęście, że w brudnopisie. Gdy były gotowe obudziła się Ewa. Proszę ją by sprawdziła com naskrobał. Nic nie widzę. Przynoszę okulary, bo kto to widział babcię bez okularów. I słyszę: "Co ty za bzdury piszesz od 26 maja (dnia Matki) do dzisiaj 26 lipca nie minęły trzy miesiące, tak jak od 26 lipca do 26 maja nie minie 9 miesięcy". Chwytam się za palce i liczę. Rzeczywiście, piątka na świadectwie z matematyki, a na starość do dziesięciu zliczyć nie potrafię. Cała misternie ułożona laurka legła w gruzach. Ja się pod takimi głupotami nie podpiszę, słyszę głos Ewy. Wspólnie ułożyliśmy życzenia i po ich zatwierdzeniu poszliśmy jeszcze raz do łóżka.

Rano jedziemy na rehabilitację ręki. Opisałem ją szczegółowo w poście "Pielgrzymka" z 22.07.10
Z centrum rehabilitacji po rozmowie z obsługą wyjeżdżamy z przeświadczeniem, że trzeba nogi poddać rehabilitacji. Tak nie może być, by wejście z jezdni na chodnik, przy wysokim krawężniku, stanowiło barierę nie do pokonania. Jedziemy wobec tego do kolejnego centrum, ale onkologii . Ale nam się porobiło: same centra, a gdzie te obrzeża? Te przygody godne opisania umieszczę w oddzielnym następnym poście: "Peruka" z 27.07.10.

Nie kupiwszy peruki jedziemy nad jezioro do posiadłości synowej i syna. Na wizus to nic nadzwyczajnego, stary spichlerz nadający się do rozbiórki. Póki co pełni funkcję domku letniskowego. Przebywają w nim przez lato wnuki z rodzicami, którzy stąd dojeżdżają do pracy.

Gdy dzieciarnia się znudzi zabawą na dworze, pada lub niemiłosiernie smaży słońce, do dyspozycji ma wewnątrz budynku "piłkarzyków". Na mecz przychodzi też znajoma dzieciarnia.

Mnie zaciekawiła zabawa z łukiem. Odezwały się moje atawistyczne ciągoty do polowań. Oczywiście wyżyć się mogłem strzelając z łuku. Huku, huku Jurek strzela z łuku. W rozegranych zawodach uplasowałem się w ścisłej czołówce Eks-equo pierwsze miejsce z synem. 34 punkty na 50 możliwych i wszystkie 10 strzał w tarczy, to podobno doskonały wynik. Wnuki strzelające na co dzień, zostały z tyłu. Te dwa zdjęcia kazałem sobie zrobić po odpaleniu 20 strzał. Niestety jedna strzała,którą trzymam w ręku poszybowała poza tarczę.


Ale już na boisku trójka najmłodszych ograła 7:5 syna i mnie, z którym byłem w jednej drużynie. Jakby ktoś nie mógł mnie rozpoznać na boisku to ja, to jedyna blada twarz uganiająca się za piłką.






A to już następne moje wcielenie. Najpierw syn ubrał mnie w taki oto kombinezon z pianki. Bym się nie utopił, założył mi kapok, w którym wyglądałem jak kosmonauta. Jeszcze tylko gumowe buty i mogę wchodzić do wody.


Pierwszy raz w życiu mam stanąć na dece. Tato, to zupełnie tak samo jakbyś jechał na jednej narcie mając drugą w powietrzu. Dobrze, ale ja tak jeżdżę tuż przed upadkiem, zwykle mam dwie narty na śniegu. No to taki snowbord tyle, że deska jest szersza i łatwiej się na niej utrzymać. Gadaj sobie, a mnie w wodzie pot zalewa. Na to syn. To tylko woda, bo to jest kombinezon pół mokry i woda ta się ogrzeje do temperatury ciała i będzie chronić przed szokiem termicznym. Młody myślę sobie, wdrapując się na chybocącą się na wodzie deskę, na wszystko znajdzie uzasadnienie. Ja ją przytrzymam, by się tacie nie kołysała.

Zanim się wyprostowałem, to już fiknąłem kozła i na powrót znalazłem się w wodzie. Trudno po raz drugi dostaję instrukcję, jak się mam zachować na wodzie od Tego którego przed laty uczyłem pływać, a teraz mi się wymądrza jak stanąć na desce. A bo to ja nie stawałem w kajaku? jak trzeba to i na tym obłym podłożu stanę, tylko proszę mi wypuścić kil do wody.

Zostawił mnie samego. Podniosłem ostrożnie żagiel i popłynąłem na środek jeziora.
Syn wrócił po kajak i z kajaka mi dawał nauki, jak operować żaglem. Udało mi się przepłynąć prawie na drugi brzeg. Niezwyczajne ręce i nogi odmówiły w końcu posłuszeństwa. Kilka razy wpadłem do wody, Gdy przyszło wracać z wiatrem po dwóch próbach poddałem się. Syn kazał mi się położyć na brzuchu, na przodzie deski i chwycić się jego kajaka. I tak powoli zaholował mnie do przystani.

Dziękuję mu za sporą porcję adrenaliny. Za następnym razem powinno być lepiej. Całość zmagań obserwowała Ewa, robiąc powyższe zdjęcia.





Kawą na kamiennej ławeczce zakończył się nasz pobyt nad jeziorem u rodziny.

Gdy już mowa o odwiedzinach, to cofnę się do poprzedniej niedzieli 18 lipca, kiedy to byliśmy zaproszeni na obiad i kawę do przyjaciół, do Swarzędza. Mimo upału miło spędziliśmy popołudnie.




W powrotnej drodze odwiedziliśmy bratową i brata. Bratowa bardzo lubi kwiaty i upiększa nimi swój niewielkich rozmiarów ogródek.