Gdy podchodzimy pod kościół właśnie opuszczają go miejscowi parafianie wychodzący z sumy. W oczy rzuca się nam stosunkowo duża ilość młodych ludzi.
Tak jak w Baranowie tak i tu idziemy do pierwszej ławki z lewej strony. To od lat nasze ulubione miejsce w kościele. Niestety dzisiaj miejsce jest już zajęte. Siedli na nim rodzice z dwójką dzieci. Zobaczywszy nas byli bardzo uprzejmi, dzieci posadzili z przodu, a sami przesunęli się do środka ławki ustępując nam miejsce od strony środkowego przejścia. Będę mógł robić zdjęcia, wychodząc spokojnie na środek kościoła.
Dzisiaj goście weselni przyszli z dziećmi. Trochę im tego zazdroszczę. Słuchając głosu POJEDNANIA (dzwoni zawsze 5 minut przed liturgią), pamięcią sięgam do czasów, gdyśmy z Ewą każdej niedzieli całą pięcioosobową rodziną chodzili pieszo do przeźmierowskiego kościoła.
Dzisiaj trochę obawiam się, czy nasze dzieci pamiętają o Bożej niedzieli i idą z wnukami na Mszę św.?
Z modlitwy w intencji dzieci i wnuków wyrywa mnie głos dzwonów. Wiszą na wieży cmentarnej, która jako jedyna ostała się z poprzedniego kościoła. Cmentarne dzwony dzwonią radośnie każdego dnia w południe na Anioł Pański. Dzisiaj bardziej radośnie, wszak mamy niedzielę, kolejną pamiątkę zmartwychwstania Pana.
Msza św. będzie dzisiaj szczególnie uroczysta, bo do koncelebry wychodzi aż czterech księży: ks. Christoph, ks Wojtek, ks. Andriej i o. Mirosław. To będzie nasza wspólna ostatnia wieczerza. Niebawem rozjedziemy się do swoich domów w całej Polsce i nie tylko, zupełnie jak apostołowie.
Mszę św. rozpoczynamy pieśnią na wejście, to Alleluja nr 15 ze śpiewnika. Potem Kyrie po łacinie.
Słuchamy kolejnych czytań mszalnych. (Pwt 30,10-14).
Psalm 69 śpiewają trzy osoby. Potem I czytanie z 1 listu do Kolosan wersety 15-20
Radosne Alleluja odśpiewaliśmy całym kościołem: a a a Aleluja, a a a Aleluja
Ewangelia odczytana - odśpiewana przez ks. Andrieja, jest dzisiaj o miłości bliźniego na przykładzie miłosiernego Samarytanina. (Łk 10, 25-37)
Ewie której zwykle w kościele przeszkadzają małe dzieci, rozpraszając ją, o dziwo nic nie przeszkadza. Od początku do końca jest skoncentrowana na tym, co dzieje się przy ołtarzu. Mimo, że kościół jest pełen, a dzieciaków jest pewno więcej niż dorosłych, dzieci są wyjątkowo grzeczne i czasami tylko słychać z tyłu kwilenie niemowlaka. Nie przeszkadza to nam w wysłuchaniu homilii ks. Christopha. Jak na Francuza mówi wyjątkowo dobrze po polsku. Posłuchajmy streszczenia-omówienia jego słów, które do nas skierował:
Na wstępie podkreślił, że dzisiejsza ewangelia o Samarytaninie bardzo dobrze pasuje do zakończenia wesela w Kanie. To dobry przykład dla nas. On Samarytanin umiał być blisko bliźniego. Inni nie umieli. Kapłan, lewita spieszyli się, a może się bali i nie zatrzymali się nad człowiekiem. Nie potrafili poświęcić siebie, swego czasu by leczyć, wlać olej na niego, by zadbać o zaopatrzenie go na przyszłość. Samarytanin stanął przy człowieku, a nie przeszedł obok.
Przez ostatni tydzień odkrywaliśmy, że miłość musi być poparta czynem. Nie wystarczy mówić o miłości, nawet pięknie. Dzięki opiece nad dziećmi mogliście w czasie wesela odkrywać Boga.
Kto jest waszym bliźnim spytał retorycznie ks. Christoph. To wasz mąż, wasza żona. Przykład samarytanina, to doskonały przykład miłości małżeńskiej. Jeśli jesteście zdolni opiekować się współmałżonkiem aż do końca, to wszystko zrozumieliście z wesela w Kanie. To ofiarowanie z siebie, by druga osoba mogła żyć. W tej ofierze z siebie chodzi o życie lub śmierć współmałżonka. Zawiedzione zaufanie w ciężkich chwilach prowadzi do śmierci duchowej , do śmierci psychicznej współmałżonka podkreślił ks. Christoph. Należy nam dojść do fundamentu miłości, do Jezusa Chrystusa z I czytania: Zechciał bowiem Bóg ... aby przez Niego znów pojednać wszystko z sobą i to co na ziemi, i to co w niebiosach, wprowadziwszy pokój przez krew Jego krzyża. To nasza droga: Iść śladami Jezusa.
Słowo Boga to nie tylko Biblia. To to, co my mówimy, (co piszemy) gdy używamy słowa Boga, to On jest blisko nas. Bóg daje dobre słowa by słuchać i mówić. Przeczytajcie jeszcze raz: co to w życiu codziennym znaczy kochać chorego. Idź i Ty czyń podobnie mówi Jezus, jak ten Samarytanin.
Amen.
(ostatnie słowa , od akapitu, homilii ks. Christopha w wersji oryginalnej).
A teraz chcę Wam przytoczyć świadectwo mojej znajomej Ani, która przed dwoma laty stanęła z czwórką dzieci, jak ten samarytanin przy mężu, śmiertelnie chorym na glejaka mózgu. Kochający i kochany mąż i ojciec odchodził na oczach rodziny przez okres pół roku z widzialnego świata do Pana. Najmłodsza córka Gosia miała wtedy 11 lat.
Słowa Ani to jej odpowiedź na zadane jej pytanie: Co ją skłoniło, że poniższe słowa Jana Pawła II , przed niespełna dwoma laty umieściła na banerze forum Koniczynka,które aktualnie prowadzi? "Niech nasz droga będzie wspólna.Niech nasza modlitwa będzie pokorna. Niech nasza miłość będzie potężna . Niech nasza nadzieja będzie większa od wszystkiego co się tej nadziei może sprzeciwiać"
A teraz posłuchajmy Anię :
To ja samograj z Koniczynki - sama wklejam, bo... jako założycielka bloga Jurkowego mam możliwość pisania i edytowania postów, robię to za namową Jurka . Nie wiem czemu Jurek nie wziął sobie do serca mojej sugestii i nie zmienił do tej pory hasła - nie lubię takiego stanu rzeczy - wolałabym, Jurku, żebyś tylko Ty miał wstęp tutaj, więc proszę ZMIEŃ W KOŃCU TO HASŁO ;)
Oto wspomniana odpowiedź - mam nadzieję, że tym razem Jurek powstrzyma się od dodatkowych komentarzy na temat mojej wiary i oceny mojego/naszego postępowania.
Nie pamiętam co mną kierowało wtedy.
Chyba po prostu chciałam sobie dodać otuchy, przekroczyć próg nadziei, wierząc, że za progiem śmierci jest życie. Musiałam to sobie wbijać do głowy, żeby łatwiej przyjąć to co miało nastąpić. Zrozumieć, że cud uzdrowienia nie koniecznie się realizuje w tym życiu..., że uzdrowienie często następuje dopiero w chwili śmierci. NADZIEJA wtedy miała dla mnie eschatologiczne znaczenie, bo wiedziałam, że Krzysiek umrze -->czułam to, nie miałam wątpliwości..... ja po prostu "zaklinałam" to czego się bałam i... w sumie... nie akceptowałam, nie przyjęłam do wiadomości, nie chciałam przyjąć!!!
Bo to było zbyt bolesne. Musiałam mieć mega nadzieję, żeby móc nią zarazić innych , a przede wszystkim Gosię... Obiecałam jej, że zrobię wszystko, żeby Tata żył. Mówiłam, że będziemy się modlić nieustannie, że może uda się powstrzymać chorobę do czasu, kiedy ktoś wynajdzie jakiś bardziej skuteczny lek. Musiałam dziecku dać potężną nadzieję, by mogła podczas choroby Taty jakoś funkcjonować... Myślałam, że robię dobrze. Okazało się, że NIE!!! Pisałam o tym, żeby nie przesadzać z nadzieją, bo można zrobić niejednokrotnie więcej krzywdy- Gosia czuje się oszukana... ja z resztą też tak odbieram na poziomie emocjonalnym odejście Krzyśka. Nasza wiara okazała się zbyt słaba... (???) WOLA BOŻA??? Przez lata to ja pomagałam bliskim przejść na drugą stronę z godnością i sakramentami, bardzo tego pilnowałam, zamawiałam gregorianki ---> wielu "grzesznikom" pomogłam. Czemu się odwróciłam? Czemu się NIE POGODZIŁAM??? NIE MAM POJĘCIA!!!
Widać Bóg prowadzi mnie do siebie nieco pokrętnie... Bo On chce mi pokazać siebie, a nie wypaczony Swój obraz, dlatego i ja i moje dzieci mamy kryzys wiary.... Religijność Krzyśka i jego rodziny, moja religijność była religijnością dziwną, podszytą lękiem, przymusem. Zbliżamy się do Boga, który jest Miłością, na nowo, pomalutku (ja w ten sposób, bo Gosia na razie jest na duże NIE!!! Ale wspomniany w innym wątku Dominikanin prosił, żeby ją na razie zostawić w spokoju, do niczego nie przymuszać. W tej materii potrzeba ogromnego taktu, wyczucia, zrozumienia, szacunku i... cierpliwości.
Trochę nie na temat, ale może się komuś przyda, może ktoś też tak czuje i... ma z tego powodu wyrzuty sumienia... Nie należy się karać za taką postawę, Bóg jest bardziej wyrozumiały, niż nam się wydaje, bo "patrzy na nas z lotu ptaka", nie tak jak ludzie obok, którzy potrafią WYDAWAĆ OSĄDY, KRYTYKOWAĆ, PIĘTNOWAĆ bez miłosierdzia!!! Trzeba czekać na nowe łaski, prosić innych o modlitwę i samemu prosić o dar wiary - choćby w paru prostych słowach! Bóg zna nasz czas nawrócenia, nie pozwoli nam, ot tak sobie, przepaść!!! Będzie o nas zabiegał w sobie tylko wiadomy sposób. Ja wierzę, że Ci, co odeszli, moi bliscy już się o to postarają, żebym ja i reszta rodziny dotarła do Domu Ojca kiedy nastanie nasz czas . A może przy okazji pociągnę innych, tych, których na manowcach poznałam (???) NIEZBADANE SĄ WYROKI BOSKIE!!!
Wracam do tematu:
Umieszczając te słowa, chciałam przede wszystkim dać odczuć wszystkim , którzy dotrą na forum, że jest ono wspólnotą, że razem iść raźniej, razem się zmagać łatwiej, że potrzeba wiele pokory wobec choroby i pokory względem samego siebie, by delikatnie traktować osoby, które nie otrzymały daru wiary, by ich nie zniechęcić, odstraszyć... niestety to się nie udało!!! Niektóre nicki zwiały na amen.
Chciałam, by bliscy chorych skupili się bardziej na MIŁOŚCI, niż na działaniu. By, towarzysząc chorym, nie przegapili czasu, krótkiego czasu na bycie razem. By go wykorzystali na ostatnie wspólne działania (wycieczka, kino, kawiarnia, rozmowa, przytulanie).
Chyba słowami Jana Pawła II chciałam przede wszystkim dodać ludziom otuchy i pokazać kierunek... ostateczny cel każdego z nas.
Tyle Ania. Proszę wspomnijcie w waszych modlitwach o Ani. Jak sama pisze bardzo jej tego potrzeba. Bo tak to już jest, że można być w tej samej chwili chorym czekającym na Samarytanina i samemu pochylać się nad innymi jak Samarytanin. Taka właśnie jest Ania, którą znam od półtora roku i która zgodziła się na opublikowanie w POJEDNANIU jej świadectwa. Aniu "Nie ma dla człowieka innego źródła nadziei, jak miłosierdzie Boże" To też JP II z listu do rodzin.
Wiem, Jurku, i.. dlatego się aż tak bardzo nie przejmuję swoim/naszym obecnym stanem... jesteśmy dziećmi Boga i... On nas nie opuści. "Jedni drugich brzemiona noście" - do tej pory ja nosiłam (aż się przedźwigałam - zabrakło rozsądku) , teraz liczę na modlitwę innych ;)
Po homilii miało miejsce odnowienie przysięgi małżeńskiej. Rodzice stanęli naprzeciwko siebie w otoczeniu dzieci i podawszy sobie prawe dłonie mówili słowa znanej sobie doskonale przysięgi. Wśród obecnych par był grekokatolicki żonaty ks.Andriej, który podszedł do swojej żony Aleny i razem ze wszystkimi odnowił swoje śluby małżeńskie.
To chyba oczywiste, że tak jak obraz na środkowym zdjęciu się rozmazał, tak i Ewie i mnie też się rozmazał. Nie mogliśmy powstrzymać napływających do oczu łez mówiąc sobie, że nie opuścimy siebie aż do śmierci i gdyby to nie był kościół padlibyśmy sobie w ramiona i ściskalibyśmy siebie płacząc. To było wielkie i bardzo nam potrzebne na najbliższy okres przeżycie.
Dalsza część Mszy św. przebiegała zgodnie z tradycyjnym rytem.
Modlitwa nad darami. Ofiarowanie.
Przeistoczenie chleba w Ciało Pańskie
Przeistoczenie wina w Krew Chrystusa
Po Komunii św. była jeszcze jedna niespodzianka. Błogosławieństwo olejem świętym poprzez pomazanie czoła. Tego daru Ducha św. dostąpili wszyscy obecni na Mszy św.
Krzysiek z synem na plecach i drugi jego syn oraz mała Marta
My też dostąpiliśmy tej łaski z rąk ojca Mirosława
Ks .Christoph zapowiedział na koniec jeszcze jedną niespodziankę:
występ młodzieży, która tyle co wróciła ze swojego obozu.
Na koniec kapłani udzielili gościom weselnym pasterskiego błogosławieństwa
A to mały Franciszek. Noga taty i noga syna.
Alena czeka na swojego Andrieja, a my opuszczamy kościół i udajemy się na obiad.
6 komentarzy:
Jak można zakłócać Mszę ŚW. I PODCZAS PODNIESIENIA WYKONYWAĆ ZDJĘCIA!
Słuszna uwaga!
No bo czy wtedy można mówić o uczestniczeniu w pełni w OFIERZE EUCHARYSTYCZNEJ?
Przecież PODNIESIENIE to kulminacja,najważniejszy moment zjednoczenia z Chrystusem - wtedy wyznajemy za Tomaszem: "Pan mój i Bóg mój" - według mnie bardziej intymny niż samo przyjęcie Komunii Świętej.
Jak pogodzić to skupienie z manipulacją przy aparacie?
Moim zdaniem w tym czasie żyłkę fotoreporterską należy nieco zwinąć - to dobra nauka pokory i poważnego potraktowania misterium jakie ma w danym momencie miejsce.
Wiem, że to fajnie tak obfocić całość, ale może troszkę umiaru, poszanowania dla Tego, który oddaje nam siebie i dla innych uczestników Mszy Świętej.
Pozdrawiam
Jerzy, przepraszam, że tutaj, ale Twój adres e-mail nie działa. Próbuje się z Tobą skontaktować i nie mogę :(
linum, spróbuj bez kropki i bez spacji za fx
Generalnie przyznaje Wam anonimowy 1 i 2 rację. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że robienie zdjęć Podniesienia wcale nie oznacza, że traktuję je niepoważnie. Spożywane Ciało Chrystusa jest dla mnie tym samym Ciałem, które zawisło na Krzyżu, na Golgocie, a spożywane krople Krwi tymi samymi, które ściekały z Ciała Jezusa, mimo, że mają smak wina. Dla mnie to nie są symbole.
Robię zdjęcia nie tylko dla siebie. Nie wiem czy one kogoś przekonają. Rozumiem, że to łaska, by tak sądzić, tak wierzyć...
Arturo Mari też niejednokrotnie robił zdjęcia JPII w czasie Podniesienia. Pokazywał zbliżenia i nikt, łącznie z Ojcem św. nie miał mu tego za złe.
Robiąc takie zdjęcia, w ogóle robiąc zdjęcia w czasie Eucharystii, staram się je robić maksymalnie dyskretnie. Nie chodzę po kościele, siadam w pierwszej ławce, aparat trzymam przy oku, tak by osoby siedzące za mną nie widziały, że robię zdjęcia. Robię je bez użycia lampy błyskowej, by maksymalnie nie przeszkadzać innym. W dzisiejszych czasach, w dobie jupiterów i TV transmitujących Msze św. zrobienie kilkunastu zdjęć, by udokumentować to co święte, nie powinno moim zdaniem nikogo razić. Gdyby Jezus był dzisiaj ukrzyżowany, byłaby z tego wydarzenia nakręcona transmisja w TV (tak jak kręci się filmy z poznańskiego Misterium Męki Pańskiej), a obraz poszedłby na cały świat. Szkoda, że nikt z uczestników misterium Mszy św. nie zwrócił mi uwagi, bym nie robił zdjęć momentu Podniesienia. Nie zwrócił mi uwagi, że mu przeszkadzam. Teraz, gdy publicznie pokazałem zrobione zdjęcia wydaje mi się, że nie ma się co gorszyć. Pokazany powyżej przebieg misterium Mszy św. nie jest jedyny. To była ostatnia „pożegnalna” Msza św. Na Weselu w Kanie uczestniczyliśmy w wielu Mszach św. Niektóre z nich mam „obfocone” i w swoim czasie, ze stosownym moim zdaniem komentarzem, udostępnię je innym na blogu, by ułatwić uczestnikom sięgnięcie pamięcią do tego, co wtedy przeżyli, by umocnili się w wierze, a innym, by pokazać jak myśmy się modlili, nie tylko w niedzielę, ale na co dzień.
Ale Arturo Marii występował i robił zdjęcia jako osobisty fotograf JPII,w czasie swojej pracy,nie uczestniczył we Mszy Św.jako rekolekcjonista!I co z tego,że trzymałeś aparat przy oku?,że robiłeś zdjęcia bez lampy błyskowej?Bardziej byłeś skupiony na robieniu zdjęcia ,czy na tym,co w danej chwili dzieje sie na stole pańskim?Nie bajeruj!Chyba,że masz rozdwojenie jaźni i przeżywając podniesienie,w skupieniu,tak jak należy pełniłeś jednocześnie rolę fotografa
Prześlij komentarz