sobota, 18 lipca 2009

Pogrzeb dziadka

Każdego 2 i 16 dnia miesiąca modlimy się od lat wspólnie przed pomnikiem. Wczorajszy 16 lipiec był dniem wyjątkowym. Po raz pierwszy na początek modłów zabrzmiał głos dzwonu Pojednanie. Okazją do jego uruchomienia była śmierć ojca jednej z koleżanek. Dowiedziałem się o niej już po pogrzebie i obiecałem, że zadzwonię śp. Tacie koleżanki. To była już trzecia taka smutna okazja bym, wraz z głosem dzwonu, łączył się w modlitwie z innymi za duszę zmarłego. Dwa poprzednie razy zabierałem dzwon na cmentarz. Stał bądź to przy mogile, bądź też brał udział w kondukcie pogrzebowym. Za każdym razem najbliższa rodzina była zaskakiwana taką formą oddania pamięci zmarłemu. Po fakcie szczerze dziękowała nam za taką formę uświęcenia smutnej uroczystości pogrzebowej.
Na zdjęciu poniżej Ewa z dzwonem Pojednanie przed pomnikiem Bożego Miłosierdzia w Baranowie - votum wdzięczności parafian za pontyfikat Papieża Jana Pawła II. zdjęcie wyk. autor.



Gdy pamięcią sięgam lat dziecięcych przypominam sobie obrzęd pogrzebowy mego dziadka. Opiszę go poniżej, ku pamięci rodziny i ciekawskich starając się odtworzyć atmosferę tamtych chwil. Być może, obecne moje dzwonienie znajduje swoje podłoże w przeżyciach sprzed ponad pół wieku. .
Otwarta trumna ze zwłokami zmarłego stała w reprezentacyjnym największym pokoju, z którego bezpośrednio po śmierci dziadka usunięto wszystkie meble. Zwłok zmarłego nie oddawano wtedy do przyszpitalnych chłodni, a nawet nie składano w cmentarnej kostnicy. Były tam, gdzie za życia zmarły najdłużej przebywał, a więc w domu, w jego własnej sypialni, otoczone domownikami. Każdy mógł wejść do nich o dowolnej porze dnia i nocy by się przy nich pomodlić. Zmarły dziadek leżał odświętnie ubrany przez babcię w czarny garnitur i białą koszulę z czarnym krawatem pod szyją. W oczach mam złożone na piersiach ręce dziadka, a w nich znaną mi książeczkę do nabożeństwa, w której były luźne kolorowe obrazki.
Lubiliśmy, my wnuczęta, słuchać jego opowieści gdy, po wieczornej modlitwie, opowiadał mam maluchom na dobranockę opowieści związane z tymi obrazkami. Zanim wioskę w końcu lat pięćdziesiątych zelektryfikowano, opowieści te snute były przy lampie naftowej. Dzisiaj nie jestem wstanie nic sobie z nich przypomnieć. Jedyne co zostało w mojej pamięci to nastrój, ciepły, niezapomniany do dzisiaj urok tamtych chwil.
Zupełnie nie pamiętam twarzy dziadka, tylko te ręce trzymające książeczkę oplecione różańcem. Ciekawy to był różaniec, z którym dziadek się nie rozstawał, nie pozwalał nam wnukom nim się bawić. Był jedną z nielicznych pamiątek sprzed wojny. Przeszedł z dziadkami szlak wojenny. Gdy Niemcy wysiedlili dziadków w początkach drugiej wojny światowej z rodzimej gospodarki w Wielkopolsce do Generalnej Guberni dali im kilka godzin na spakowanie dobytku (rodzina była liczna 10 osobowa, a dzieci małe). Wśród zabranych rzeczy był różaniec z dużymi ciemno brązowymi drewnianymi kulistymi ziarnami. Przez okres wojny dziadkowie mieszkali Częstochowie. Jak wspominają ciocie, każdego dnia domownicy modlili się na nim bądź to w domu, bądź w kaplicy cudownego obrazu na Jasnej Górze. Gdy dziadkowie po wojnie wrócili na ojcowiznę kontynuowali zwyczaj wspólnej codziennej modlitwy różańcowej całej rodziny. A mieli za co dziękować Bogu i Matce Najświętszej. Z całej ponad stu osobowej szeroko pojętej rodziny nikt nie zginął w czasie pożogi wojennej.
Doskonale pamiętam jak po kolacji dziadek z babcią klękali na oba kolana w swojej sypialni, a wokół nich moje ciocie i wujkowie oraz my, to znaczy wnuczęta z wielkiego miasta spędzające wakacje na wsi u dziadków. Tak samo, w pełnym komplecie, klęczeliśmy w dniu pogrzebu dziadka wokół jego trumny. Duży pokój był wypełniony po brzegi rodziną, a w sieni i na zewnątrz domu pod oknami sypialni dziadków stali sąsiedzi, cała kilkanaście obejść licząca wioska. Nie pamiętam lamentów i szlochów. Babcia spokojnym głosem prowadziła modlitwy, różaniec, litanię do Wszystkich Świętych. Innych modlitw nie pamiętam. Wydaje mi się, że pewno jeszcze coś śpiewaliśmy.
Gdy skończyliśmy się modlić, po raz ostatni było mi dane spojrzeć na bladą twarz dziadka od góry (byłem na tyle mały, że z poziomu podłogi widziałem tylko kruczy nos i ręce z książeczką i różańcem). Podniesiony do góry przez ojca ucałowałem mojego kochanego dziadka w czoło. Nie zapamiętałem z tej chwili żadnych nieprzyjemnych wrażeń. Nie pamiętam też czy żegnając się po raz ostatni z dziadkiem sam płakałem. Pamiętam za to moją mamę, która całowała dziadka po rękach. Dla mamy, sieroty od urodzenia, dziadek był ojczymem, ale kochała go jak rodzonego ojca, który zginął w czasie pierwszej wojny światowej nie zobaczywszy jedynej córeczki, którą spłodził bezpośrednio po ślubie, a przed poborem do pruskiej zaborczej armii i pójściem na wojnę.
Zamkniętą wiekiem trumnę wujkowie wynieśli z domu. Ciało dziadka od momentu zgonu aż do dnia pogrzebu cały czas było w domu. Trumnę postawiono na karawanie zaprzężonym w dwa dziadkowe konie. Oba konie to dziadkowi ulubieńcy. Oprzątał je codziennie osobiście, a one odwdzięczały mu się pracą na 14 ha gospodarstwie. Karawan był własnością parafii, a konie dawali gospodarze. Gdy dało się słyszeć głos dzwonu karawan, własność ks. Proboszcza ruszył w stronę parafialnego kościoła.
Jadąc wolno szliśmy w kondukcie za karawanem. Mieliśmy do pokonania 2 km nieco pod górkę. Tym razem nie musiałem być prowadzony za rękę przez mamę, szedłem spokojnie razem z innymi wsłuchany w bicie dzwonu z kościelnej wieżycy. Jego dźwięk wydaje mi się po latach podobny do dźwięku mojego dzwonu, ale może się mylę. Idąc tak za karawanem modliliśmy się głośno. Nie pamiętam by ktoś w czasie drogi płakał. Twarze moich ciotek przysłonięte były czarnym tiulem, podobnie wyglądała moja mama. Wujkowie i Tato podobnie jak pozostali mężczyźni ubrani byli na czarno. To dodawało powagi. Po głowie chodziły mi wspomnienia dziadka. A to jak pierwszy raz dał mi lejce bym powoził dużym drabiniastym wozem w czasie żniw, a to jak posadził mnie obok siebie na konną kosiarkę i kazał kierować końmi dając bat do ręki, wspólne wyprawy na wiatrak lub do wodnego młyna ze zbożem na przemiał, zimowe jazdy saniami zaprzężonymi w konie po drzewo do lasu i wyprawy wyładowaną płodami rolnymi i nabiałem dorożką do miasta powiatowego. Wszystkie te atrakcje były dla mnie dziecka mieszkającego w mieście w czynszowej kamienicy wielkim przeżyciem.
Nie pamiętam Mszy św. żałobnej po której trumnę powtórnie umieszczono na karawanie i już z księdzem podążono na cmentarz. W kondukcie szło teraz chyba dwa razy więcej osób. Dziadek był znanym, szanowanym gospodarzem i w pogrzebie wzięli udział także mieszkańcy wsi w której był kościół.
Z ceremonii pogrzebowej utkwiły mi w pamięci niezliczone ilości kwiatów, które okryły usypaną od razu mogiłę. Już wtedy miałem poczucie skończoności życia. Spędzając wakacje na wsi co rusz to spotykałem się z realiami śmierci i to nie tyko roślin, ryb, ptactwa, ale i zwierząt. Doskonale zdawałem sobie sprawę z nieodwracalności śmierci. Śniętą rybę pływającą przez kilka dni w zakolu rzeki w końcu wyłowiłem i pochowałem w grobiku. Podobny los spotkał pisklaka jaskółki, który nieopierzony wypadł z gniazda. A już pogrzeb pieska który biegając po łące wpadł baraszkując pod kosiarkę, która ucięła mu dwie nóżki i dziadek go musiał dobić by się dalej nie męczył, był dla mnie wielką tragedią i przeżyciem. Dzisiaj dzieci też spotykają się ze śmiercią, ale telewizyjna śmierć to zupełnie coś innego niż real.
Po latach gdy na mogile dziadka pochowano jego wnuka, a na gospodarstwie gospodarzy mój kuzyn staram się za każdym razem, gdy jestem w tej okolicy, wstąpić na jego mogiłę. Mając świadomość zmartwychwstania ciał mam tę pewność, że w wieczności spotkam ukochanego dziadka i przytuliwszy się do niego jak dziecko powiem mu na dzień dobry „Szczęść Boże” a on mi odpowie „Bóg zapłać” . I tak się stanie na wieki wieków Amen.

Brak komentarzy: