piątek, 28 sierpnia 2009

Pierwsze pojednanie

O pojednaniu słów kilkoro!

Najdawniejsze pojednanie, jakie pamiętam miało miejsce chyba w kwietniu, ponad 12 lat temu. A było to tak, że nasza najstarsza wnuczka wówczas sześcioletnia zwracała się, od czasu gdy zaczęła mówić, do swego dziadka per „proszę pana”. Nie było to przyjemne ani dla samego zainteresowanego, ani dla mnie, a także dla całej dalszej rodziny. Po każdym takim „występie” dziadek przez kilka dni nie mógł dojść do siebie. Gdy na imieninach Barbary w 1996 roku po raz kolejny zwróciła się do niego w ten sposób, nie wytrzymał nerwowo i sześcioletniej wnuczce zwrócił głośno uwagę, że nie jest dla niej żadnym panem, a po informację kim jest ma się zwrócić do swoich rodziców. Powiedział to dość donośnym głosem, tak by wszyscy mogli usłyszeć! Synowa z synem speszyli się i po niedługiej chwili, dziękując za gościnę, wyszli z przyjęcia.

Trzeba było jeszcze ponad trzech miesięcy, by młodzi małżonkowie po sześciu latach się przemogli, przyszli z przeprosinami i wyciągnęli do rodziców rękę. Na ten gest pojednania byliśmy my starzy gotowi od dawna. Co wpłynęło na to, że synowa po latach cichych dni się przełamała niech pozostanie ich tajemnicą. Może jej ciąża , o której przy okazji pojednania nas poinformowała (tak przed laty tego nie nazywaliśmy), miała na nasze zbliżenie istotny wpływ. Wtedy – przy okazji przeprosin – siedząc na tapczanie w pokoju Łukasza pokazała nam swój zaokrąglony brzuszek, na którym widać było ruchy kolejnego wnuczęcia. Na koniec młodzi zaprosili nas do siebie na obiad, na którąś z kwietniowych niedziel.

My starzy nie wracaliśmy w rozmowach do tego, co się między nimi a nami wydarzyło, w związku z czym atmosfera owego pierwszego po latach spotkania nie była zbyt „ciężka”, aczkolwiek rozmowa nie bardzo się nam kleiła. Natalia przygotowała wyśmienitego duszonego kurczaka, który był pod skórą nadziewany farszem i nie mniej pyszną kawę oraz coś słodkiego do niej (dziś już nie pamiętam co to było, ale pamiętam, że było rewelacyjne). Nie ukrywam, że ta pierwsza historyczna wizyta u synowej i syna była dla mnie ogromnym wysiłkiem psychicznym.

Jakież było moje zdziwienie, gdy następnego dnia po wizycie zadzwonił do nas Picio (Jurka przyjaciel – ginekolog) i oznajmił, że nasza synowa urodziła sześcio miesięczne martwe dziecko, zaś ją ledwie odratował, gdyż zaczęła postępować już gangrena. Pamiętam, że dość długo musiała leżeć w szpitalu, ale ile dni tego już nie pamiętam.

Wyobraźcie sobie, jakie mieliśmy wyrzuty sumienia: czy przypadkiem wysiłek jaki Natalia włożyła w przygotowanie obiadu i kawy nie spowodował, że urodziła martwego dzidziusia, czy też może emocje związane z naszą wizytą nie spowodowały, że dzieciątko przestało żyć? Czyżby śmierć maleńkiej Maryjki, bo takie imię nadali dzieciątku, miała być ofiarą jaką należało ponieść, by pojednać się po latach? Takie i tym podobne myśli kołatały się w naszych głowach do czasu gdy dostaliśmy ostateczny werdykt z sekcji zwłok maleństwa, a mówił on o jakiejś wściekłej bakterii (dziś już nie pamiętam jak się nazywała), która taką sytuację spowodowała.

Pogrzeb naszej sześciomiesięcznej drugiej wnuczki Maryjki, która nigdy nie ujrzała światła dziennego odbył się na cmentarzu przy ul. Wojciechowskiego – tym samym, na którym odbędzie się za kilka dni pogrzeb Ojca Wojtka.

Jest więc doskonała okazja by nasz dzwon Pojednania zabrzmiał nad mogiłą naszej maleńkiej wnusi oraz kolejny raz połączył to co się pozrywało.

Brak komentarzy: